Transport publiczny w Brazylii

Opublikowano: 10.05.2015 o 6:03 przez mat w Brazylia, Latanie, Ogólne

Dla przybysza z Polski pierwsze spotkanie z problemem przemieszczania się po Brazylii może być co najmniej interesujące. Zdaję sobie sprawę, że w ciągu trzech tygodni poznałem temat bardzo pobieżnie, ale skoro nie wiem, to się wypowiem.

Taksówki
Po wylądowaniu w Rio, w godzinach wieczornych, zmęczeni podróżą i nieco zszokowani nagłą zmianą klimatu, uznaliśmy że najbezpieczniej będzie skorzystać z taksówki w drodze do naszego hostelu. Na lotnisku, już po przejściu kontroli, a przed wyjściem do hali przylotów, są po drodze stoiska/kantorki, gdzie można zamówić taksówkę która zawiezie nas pod wskazany adres i od razu zapłacić na miejscu w okienku. Taka taksówka będzie nieco droższa od taksówki z postoju (w naszym przypadku przejazd do Santa Teresa proponowano za 110 reali). Nie skorzystaliśmy z oferty, więc w hali przylotów od razu znaleźli się panowie proponujący zawiezienie pod wskazany adres – należy ich zignorować, tak jak na wielu lotniskach takie osoby nie są licencjowanymi taksówkarzami. Po wyjściu z terminala można od razu znaleźć postój taksówek – w Rio są one żółte i mają czerwone tablice rejestracyjne z białymi literami (prywatne samochody mają białe tablice z czarnymi literami). Taksówka z postoju zawiozła nas do Santa Teresa za 90 reali. Pewnie dałoby się taniej, nasz kierowca włączył taksometr dopiero gdzieś po drodze, pewnie żeby wykazać jakąś trasę, ale większości kwoty nie rozliczać oficjalnie. Zapewne widział że jesteśmy zmęczeni po podróży i nie za bardzo potrafimy się kłócić po portugalsku. Tak czy inaczej, uważam że taksówka zaraz po przylocie ma sens, przynajmniej nie trzeba się martwić poruszaniem się po obcym mieście.

Autobusy miejskie w Rio
Luksusowe linie 2xxx (Executivo)- jeżdżą na nich granatowe autokary, mają klimatyzację, wifi i pneumatyczne zawieszenie (przynajmniej takie napisy na nich się znajdują). Dla informacji, w Polsce autobusy bez pneumatycznego zawieszenia to Autosany H9, wprowadzone do produkcji w latach 70. XX wieku, oraz zabytkowe modele, reszta, w tym Ikarusy, Jelcze – Berliety i pochodne, ma już zawieszenie pneumatyczne. Linia 2018 jeździ z lotniska Galeao (GIG) przez dworzec autobusów dalekobieżnych (Rodoviaria Novo Rio), lotnisko Santos Dumont (SDU) dalej na południe, przez Botafogo, Copacabanę, Ipanemę, aż na Terminal Alvorada. Bilet dla jednej osoby w maju 2015 kosztował niecałe 15 reali.
Zwykłe autobusy miejskie (linie comum, ogólnie – te o numerach trzycyfrowych) – multum linii zewsząd – dowsząd, jeżdżą nawet w miarę często, ale ciężko jest znaleźć trasy autobusów, w niektórych dzielnicach są wyznaczone przystanki, ale i tak brak takich informacji jak to, o której godzinie spodziewać się jakiej linii. Osoby z Rio, zapytane o to, jaką linią dojechać w konkretne miejsce, mogą podawać całkiem różne numery – spodziewam się że to dlatego, że po prostu nauczyli się jednej linii, a inne są też i dla nich zagadką. Co ciekawe, linie autobusowe dosyć dobrze wyszukuje google maps, chociaż nie dają tylu opcji planowania trasy, co u nas jakdojade.pl. W Rio raczej nie ma wynalazków takich, jak bilety czasowe, stąd chyba ta olbrzymia liczba linii jeżdżących każdy po nieco innej trasie. Linie mogą mieć te same pętle, ale jedna linia może jechać tunelem, a inna jeździć naokoło zaliczając wszystkie korki po drodze. Poziom komfortu jest znikomy (technologicznie znakomita większość pojazdów przypomina raczej Jelcza Ogórka w unowocześnionej wersji, silnik z przodu, zawieszenie z ciężarówki, wysoka podłoga, trzeba wchodzić po schodkach, straszny hałas), wszystkie pojazdy są krótkie. Przegubowców brak chyba ze względu na sposób obsługi – kierowca jest od prowadzenia, ale w środku zawsze jest także konduktor, a wsiada się przednimi drzwiami. W przegubowcu pewnie potrzeba by było co najmniej dwóch konduktorów i nowego sposobu wsiadania. Po wejściu pasażerów do środka kierowca od razu rusza, tymczasem trzeba zapłacić konduktorowi za bilet, lub pokazać specjalną kartę miejską. Konduktor siedzi przy turnikiecie i dopiero po opłaceniu przejazdu odblokowuje przejście dalej. Przez turnikiet najlepiej przechodzić bokiem. Wszystkie przystanki są na żądanie – można nacisnąć guzik na poręczy, albo pociągnąć linkę biegnącą pod dachem autobusu. Należy być przygotowanym na to, że autobusy będą mocno przyspieszać, jeszcze mocniej hamować oraz czasem trąbić. Blokada przystankowa (system który pozwala otworzyć drzwi dopiero po zatrzymaniu pojazdu, a ruszyć dopiero po zamknięciu drzwi) jest czymś zupełnie nieznanym, więc lepiej trzymać się poręczy.

Metro w Rio
W Rio są dwie linie metra, mają częściowo wspólną trasę. Linia 1 oznaczona jest na czerwono, linia 2 – na zielono. Widziałem też budowę linii 4, w kierunku Leblon. Może to sugerować, że gdzieś również buduje się linia 3, ale takiej budowy już nie widziałem. Nie ma integracji taryfowej pomiędzy autobusami a metrem – w maju 2015 zwykłe autobusy kosztują 3,40 reala za przejazd, a metro – 5 lub 3,70 reala. 3,70 jest wtedy, gdy w automacie kupi się kartę do metra i doładuje określoną kwotą. Jest też coś takiego, jak Metro na Superficie, czyli metro na powierzchni. Są to zwykłe autobusy, ale z taryfą metra, kursujące na przedłużeniu istniejących linii metra. Chyba można przesiąść się z metra do takiego autobusu w ramach podróży na jednym bilecie, ale nie próbowałem i nie wiem jak to dokładnie działa. Jeśli tylko trasa pasuje, zdecydowanie wolałem wybrać metro od autobusu.

Autobusy miejskie poza Rio
Należy przyjąć że jest podobnie jak w zwykłych autobusach w Rio. Bywają różnice, na przykład wejście i konduktor mogą być z tyłu pojazdu, są też miasta, w których są wydzielone trasy autobusowe, płatność odbywa się przy wejściu na przystanek. W Foz do Iguacu jest to śmiesznie zorganizowane – w autobusie jeździ konduktor i sprzedaje bilety, ale autobusy kończą trasę na dworcu autobusów miejskich, Dworzec jest ogrodzony i dostać można się tam na dwa sposoby – albo przyjechać autobusem z miasta, albo zapłacić w stacjonarnej kasie i przejść przez turnikiet. Jeśli przyjechało się z miasta i nie wyszło poza teren dworca, można po wyjściu z autobusu wsiąść w następny bez płacenia za kolejny bilet.

Autobusy dalekobieżne
Wyjątkowy rodzaj autobusów, niewyposażony w turnikiety przy wejściu. Bilety są relatywnie drogie, komfort znośny, ale mam wrażenie że nie umywa się do organizacji i komfortu wśród podobnych przewoźników w Argentynie. Bilety trzeba kupować z wyprzedzeniem w kasie, do kupna biletu potrzebny jest również paszport podróżnego. W kasie mogą pokazywać o której godzinie autobus dojedzie na miejsce, ale nie należy temu wierzyć. Kiedy jechaliśmy z Ouro Preto do Belo Horizonte, autobus przyjechał na miejsce ponad 2h po rozkładowym czasie, przez co uciekł nam następny autobus stamtąd. Na dworcu w Belo Horizonte dowiedzieliśmy się, że ten kurs zawsze trafia na takie korki przy wjeździe i zawsze o takiej porze przyjeżdża. Gdyby kasjerka powiedziała nam, że może być taki problem, pojechalibyśmy wcześniejszym kursem.
Nocą w autobusach dalekobieżnych bywa całkiem zimno, więc dobrze wziąć ze sobą ciepłe ubranie, zwłaszcza że kierowcy ignorują prośby pasażerów o zmianę ustawień klimatyzacji. Podczas jazdy za dnia można się spodziewać postojów co jakiś czas – a to na śniadanie, a to na obiad, a to żeby zatankować pojazd czy zmienić kierowcę. Posiłki można zjeść w specjalnych restauracjach przy drodze (oczywiście nie są wliczone w cenę biletu). Kierowcy mało sobie robią z tego, żeby spróbować dojechać na czas na miejsce.

Samoloty
Brazylia to duży kraj i podróże lotnicze są całkiem popularne. Jeśli znamy dobrze trasę podróży, lepiej jest spróbować z wyprzedzeniem zarezerwować sobie loty – będą niewiele droższe od podróży autokarem, ale przynajmniej będzie szybko i dosyć wygodnie.

Pocztówki z Paragwaju

Opublikowano: 6.05.2015 o 7:14 przez mat w Argentyna, Brazylia, Paragwaj

Mark Knopfler nagrał na którymś z solowych albumów piosenkę Postcards from Paraguay. W refrenie śpiewa mniej więcej tak „I won’t be sending postcards from Paraguay” – nie wyślę pocztówek z Paragwaju. My też nie wysłaliśmy.
W Paragwaju pojawiliśmy się trochę niespodziewanie dla nas samych. Jedną z dodatkowych atrakcji turystycznych okolic Iguazu jest wycieczka do ruin misji jezuickich w San Ignacio Mini, jakieś 200 kilometrów na południe od Puerto Iguazu. Po drodze niektórzy odwiedzają także miejscowość Wanda, znaną z tego, że jest tam kopalnia kamieni półszlachetnych – ametystów i chyba jeszcze jakichś, chyba cytrynów. W okolicy mieszka dosyć dużo osób pochodzenia niemieckiego, ale również Polacy i Ukraińcy. Z tego co się dowiedziałem, to nazwa Wanda pochodzi od Wandy, co nie chciała Niemca. Wielu zwiedzających wybiera wycieczkę jednodniową – o świcie wyjechać, zobaczyć kopalnię, obok kopalni są stoiska dla turystów (czytaj – ceny są też dla turystów) sprzedające wyroby z kolorowych kamieni, dalej wizyta w San Ignacio Mini, gdzieś po drodze obiad, a na sam koniec dnia powrót do hostelu gdzieś blisko wodospadów.
Jako że mieliśmy więcej czasu, postanowiliśmy zrobić sobie kółeczko – najpierw wzdłuż rzeki Parana po argentyńskiej stronie do San Ignacio Mini, potem jeszcze kawałek dalej do Posadas, a stamtąd na drugą stronę rzeki Parana do Encarnación w Paragwaju. Z Encarnación można pojechać albo prosto do Ciudad del Este i tam dalej przez most przyjaźni do brazylijskiego Foz do Iguacu, albo można po drodze zatrzymać się i obejrzeć paragwajskie ruiny misji jezuickich w miejscowości Trinidad, a jeśli komuś jeszcze mało, to 10 km dalej jest kolejna miejscowość – Jesus – z kolejnymi ruinami misji. W czwartek (23.04) rano wsiedliśmy do autobusu firmy M. Horianski i pojechaliśmy na południe. W Wandzie w końcu się nie zatrzymaliśmy (sklepy z pamiątkami z kamieni były wszędzie w Puerto Iguazu, a sama kopalnia, przynajmniej część udostępniona zwiedzającym była podobno mocno nieciekawa), dalej przejechaliśmy przez Eldorado i Montecarlo, aż dojechaliśmy do San Ignacio Mini. Tam zostawiliśmy plecaki w przechowalni na dworcu, a miła pani wytłumaczyła nam jeszcze jak dojść do ruin. Samo dojście do ruin było swego rodzaju egzotyką. Wprawdzie na południowej półkuli już jesień, ale słońce prażyło mocniej niż u nas latem. Po kilkunastominutowym spacerze ceglastoczerwoną gruntową drogą przez wieś udało się dojść do ogrodzenia ruin. Koniec języka za przewodnika i po kolejnych kilku minutach udało się znaleźć wejście. Tutaj nieco nieprzyjemna niespodzianka, przewodniki i opisy w internecie mówiły, że zwiedzanie ruin jest dosyć tanie, tymczasem najwyraźniej zmieniono politykę cenową i nieargentyńczycy muszą zapłacić równowartość kilkudziesięciu złotych od osoby. To z grubsza połowa ceny biletu wstępu na wodospady, a do obejrzenia zdecydowanie mniej. Skoro jednak już dotarliśmy na miejsce, to spędziliśmy ze dwie godziny oglądając najpierw muzeum poświęcone Indianom Guarani, a następnie ruiny. W muzeum bardzo pokrótce wyjaśniona historia – skąd się wzięli tam Jezuici, jaki był ich cel i historia misji. Guarani okazali się być utalentowani zarówno muzycznie, jak i jako budowniczy i rzeźbiarze. Z ciekawostek – dopiero po jakimś czasie któryś z mnichów odkrył że pewne okoliczne kamienie można zastosować jako rudę żelaza i produkować własne wyroby żelazne. Wcześniej żelazo importowano za grube kwoty z Europy. Odnoszę wrażenie, że jeśli gleba jest czerwona, to należy się spodziewać, że zawiera żelazo. Same zaś ruiny dosyć ciekawe. O tyle fajnie, że prawie nie było innych zwiedzających obok nas, więc można było zwiedzać po swojemu i we własnym tempie. W większości przypadków dobrze zachowały się grube kamienne mury, brakuje tylko dachów. Niektóre domy bardzo już poprzerastane roślinnością, ciekawie wygląda gdy korzenie znajdują drogę wzdłuż spoin pomiędzy blokami kamiennymi tworzącymi ścianę. Ruiny kościoła zachowane tak, że głównie brakuje dachu, drzwi i okien. Poza tym nieźle zachowały się płaskorzeźby, a także kamienne posadzki.
Z San Ignacio pojechaliśmy dalej do miasta Posadas. Specjalnie nie rezerwowaliśmy wcześniej żadnego noclegu, wychodząc z założenia, że w środku tygodnia coś się znajdzie, a w zależności jak będzie wyglądała nasza podróż, przenocujemy albo po stronie argentyńskiej, albo po paragwajskiej. Na dworcu znaleźliśmy autobus Internacional, jadący do Encarnacion w Paragwaju. Akurat nasz autobus był z firmy paragwajskiej, ale można było płacić także w argentyńskich pesos – było to nam na rękę, ponieważ nie mieliśmy jeszcze paragwajskich guarani, nawet nie znaliśmy kursu. Autobus zbiera pasażerów po drodze przez Posadas, większość z różnymi zakupami, następnie przejeżdża most graniczny na rzece Parana. Przystankiem obowiązkowym dla wszystkich jest argentyński punkt kontroli granicznej, tam dostaliśmy wyjazdowe pieczątki do paszportu, następny postój – wjazd do Paragwaju. Tutaj już autobus na nas nie czekał, większość pasażerów po sprawdzeniu dokumentów pojechała dalej, a my musieliśmy przejść paragwajską odprawę graniczną i otrzymać odpowiednią pieczątkę wjazdową. Autobus na nas nie czekał, ale bilet jest ważny także w kolejnym autobusie, nieważne że innej firmy, z innego państwa – najwyraźniej jedną linię obsługują przewoźnicy z Argentyny i Paragwaju na przemian. Po dotarciu na dworzec i opuszczeniu autobusu, w miarę łatwo znaleźliśmy hotel, który wcześniej widzieliśmy w internecie. Cena porównywalna z ceną za hostel, ale dostaliśmy apartament – z łazienką, kuchnią, pralnią, salonem i chyba siedmioma łóżkami. Przemiły recepcjonista wiedział nawet coś o Polsce, jeśli dobrze pamiętam, to któryś z jego krewnych ma żonę ze Szczecina, pamiętał także nazwisko Mickiewicz.
Po ulokowaniu się w hotelu czas na zasłużoną (i spóźnioną) kolację, a przed nią na poszukiwanie bankomatu. Doszliśmy do Plaza de Armas, gdzie spodziewaliśmy się znaleźć i bankomaty i miejsce do zjedzenia. Bankomaty owszem udało się znaleźć, ale nie podobały im się polskie karty, za to czynnej restauracji przy głównym placu miasta nie znaleźliśmy. Dopiero po dłuższym spacerze w stronę dworca autobusowego znaleźliśmy czynną pizzerię. Wciąż nie mieliśmy lokalnej waluty, karty nie działały, ale okazało się, że rachunek można uiścić w innych walutach. Wykorzystaliśmy więc ostatnie argentyńskie pesos oraz zachomikowane brazylijskie reale – akurat starczyło żeby zapłacić za naszą kolację. Bardzo miły kelner, tłumaczył pewne rzeczy machając rękoma i nawet nie mrugnął okiem na nasz dziwny sposób płatności.
Następnego dnia odwiedziliśmy najpierw kantor wymiany walut (przed kantorem strażnik z shotgunem, nie wolno do kantoru wchodzić z plecakiem ani torebką), tam wymieniliśmy trochę dolarów na kilkaset tysięcy guarani. Co ciekawe, podobno banknoty o nominale 10000 guarani drukowane są przy ulicy Sanguszki w Warszawie. Zrezygnowaliśmy z planów odwiedzenia kolejnych ruin misji jezuickiej, za to samo Encarnación bardzo nas zaintrygowało. To oznaczało, że daliśmy sobie kilka godzin na zwiedzenie tego miasta. Najpierw dworzec autobusowy i kupno biletu do Ciudad del Este. Niesamowite przeżycie, kiedy od samego momentu wejścia na teren dworca obskakują nas sprzedawcy biletów i próbują gringo od razu wprowadzić do autobusu – czy to do Asuncion, czy to do Ciudad del Este. Kiedy już wyjaśniliśmy, że nie jedziemy do stolicy, że nie chcemy jechać teraz, ale dopiero za 3 godziny, zostało na placu boju dwóch sprzedawców, akurat ten z tańszymi biletami (po 50 tysięcy guarani od osoby) oferował lepszą godzinę odjazdu, więc wybraliśmy jego. Cała akcja trwała może 3 minuty, nawet nie udało nam się w tym czasie wejść do budynku dworca i sprawdzić, czy może mają tam w środku jakieś kasy.
Encarnación jako miasto graniczne składa się w dużej mierze ze sklepów z elektroniką i innymi towarami, które w Paragwaju są tańsze niż po drugiej stronie rzeki. W którymś blogu (może odnajdę link, wtedy tutaj wkleję) przeczytałem że Ciudad del Este przypomina bazar na Stadionie Dziesięciolecia. Encarnación jest dużo mniejsze, ale wrażenie podobne. O tyle to ciekawe, że gros towarów tam sprzedawanych pochodzi z ChRL, a Paragwaj nie utrzymuje stosunków dyplomatycznych z Chinami Ludowymi. Innym ciekawym sklepem w okolicy dworca autobusowego (w Paragwaju nie mówi się autobus, tylko z brazylijska onnibus) była całodobowa apteka drive-in. U nas drive-in można się spodziewać raczej w barze szybkiej obsługi, ale w Encarnación takich przybytków brak. Nieco dalej zaś w niewielkim lokalu pasmanteria z wystawą zapełnioną wszelkimi rodzajami guzików. Moja pierwsza myśl – szpak Mateusz i czapka Bogdychanów. W sklepach spożywczych eksponowaną pozycję zajmuje wiele gatunków yerba mate. Mate jest dla Paragwajczyków bardzo ważne, na ulicach widać wiele osób przechadzających się z dwoma naczyniami – duży, najczęściej kolorowy termos z gorącą wodą, oraz kubek, tykwa lub inne naczynie pełne liści yerby. Obowiązkowo wetknięta w te fusy bombilla, czyli specjalna rurka z sitkiem na końcu, dzięki czemu pije się płyn, a mate zostaje w kubku i można je zalać kolejną porcją wody.
Nasz spacer kontynuowaliśmy w stronę rzeki Parana. Tam przedziwny widok – kwartały ulic, ale bez budynków, tylko trawa pomiędzy nimi rośnie. Podobno przygotowują się na podwyższenie poziomu wody w rzece (chyba nieco dalej planowana jest zapora wodna), więc miasto przeniosło się w teren położony nieco wyżej.
Paragwajski autobus oferował zdecydowanie inne warunki podróży niż autobusy, którymi jeździliśmy w Argentynie. Zamiast klimatyzacji – szeroko otwierane okna, do tego mocno sfatygowane fotele i spłowiały lakier. Na szczęście silnik i hamulce działały dobrze, więc podróż minęła spokojnie. Szosa niezbyt szeroka, ale równa, a ruch znośny. Po drodze głównie plantacje yerba mate i soi. Prawie brak śladów lasu deszczowego, czasem widać było zagajniki. Teren lekko pofałdowany, ale wzgórza niewysokie. Od głównej drogi odbijały najczęściej gruntowe boczne ścieżki, samochody tam przejeżdżające wzbijały tumany rdzawego pyłu. Co kilka, kilkanaście kilometrów ubogie wioski z niewielkimi domami, niektóre bardziej przypominały szałasy. Co pewien czas wsiadali do autobusu obwoźni sprzedawcy – a to ciast, bułek, a to gotowych wyrobów – i jechali autobusem następne kilkanaście minut, przy jednym z przystanków stał grill z kilkoma szaszłykami, sprzedawca na widok naszego autobusu zebrał je, wziął torbę z papierowymi ręcznikami i również wsiadł do środka i pojechał kilka kilometrów dalej. Patrząc na rysy twarzy i wzrost ludzi było widać, że duża część miejscowych to potomkowie Indian Guarani. W szczególności zapadł mi w pamięci pewien starszy pan, obwoźny sprzedawca bułek. Ubrany bardzo schludnie, z koszem pełnym towaru przeszedł przez autobus, nawet chyba znalazł chętnych na swój towar, a następnie dłuższy kawałek jechał z nami. Pan ten był tak niski, że zupełnie nie było widać, kiedy siedział w fotelu jeden rząd przed nami. Pomyślałem sobie, że w innych czasach być może byłby członkiem starszyzny plemiennej, przekazywał innym wiedzę i doświadczenie życia w lesie, a tak spędza życie jeżdżąc zakurzonym autobusem z koszem bułek w ręku.
Do Ciudad del Este dojechaliśmy z ponadgodzinnym opóźnieniem. Na wjeździe do miasta był wypadek z ciężarówką i z tego powodu stworzyły się wielkie korki. Większość pasażerów opuściła pojazd przed ostatnim przystankiem na dworcu autobusowym. My, od razu po dojechaniu na dworzec, zdecydowaliśmy się wziąć taksówkę, żeby dojechać do naszego hostelu w Foz do Iguacu. Stawki za przejazdy zagraniczne są stałe i wywieszone nad postojem taksówek – 80 tysięcy guarani za przejazd do centrum Foz, 120 (albo może 150) tysięcy guarani za przejazd na lotnisko w Foz. Zaraz po ruszeniu z postoju odwiedziliśmy stację benzynową, a potem prosto na most pomiędzy Paragwajem i Brazylią. Most dosyć wąski, mniej więcej trzy pasy ruchu, zasad ruchu chyba nie wprowadzono żadnych – osobówki wyprzedzają ciężarówki, a pomiędzy nimi przemykają moto-taxi. Moto-taxi to nie motocykle z koszem, po prostu niewielkie motocykle przewożą jednego pasażera. Kontrola graniczna dla mieszkańców Brazylii i Paragwaju jest uproszczona, podobnie z turystami wyjeżdżającymi na jeden dzień – nikt nie załatwia wtedy żadnych formalności po stronie brazylijskiej. W ostatniej chwili zorientowałem się, że chyba jednak potrzebny jest stempel wjazdowy do Brazylii, więc już po przekroczeniu granicy pan taksówkarz zatrzymał się, a my grzecznie przeszliśmy do okienek brazylijskiej kontroli granicznej, wypełniliśmy odpowiednie deklaracje, dostaliśmy pieczątki i znowu pomiędzy samochodami, z paszportami w ręku, doszliśmy do naszego taksówkarza. Po stronie brazylijskiej już właściwie bez przygód, nie licząc tego, że taksówkarz nie miał nawet mapy Foz do Iguacu, więc nie mógł znaleźć naszej ulicy, a co jeszcze nieco skomplikowało sprawę, hostel w internecie ogłaszał się pod inną nazwą niż widniała nad wejściem. Brazylijscy taksówkarze nie byli zbyt skłonni mu pomagać, zwłaszcza że pytał po hiszpańsku, nawet nie próbując mówić po portugalsku, jednak w końcu udało się dotrzeć na miejsce.

Iguazu, podejście pierwsze

Opublikowano: 30.04.2015 o 2:14 przez mat w Argentyna

W środę, 22.04, w końcu udało nam się odwiedzić wodospady Iguazu. Na szczęście pogoda zdążyła się poprawić i dzień zapowiadał się przyjemnie. Wodospady są oddalone kilkanaście kilometrów od miasteczka Puerto Iguazu, ale komunikacja publiczna działa dosyć sprawnie i dojeżdża pod samą bramę rezerwatu. Po drodze, wyglądając przez okno autobusu, doszliśmy do wniosku, że spory kawałek przeszliśmy w deszczu dzień wcześniej.
Tym razem pogoda była całkiem słoneczna. Pierwszą rzeczą po kupnie biletów i przejściu przez bramki było wysmarowanie się kremem przeciwsłonecznym (przywieziony z Polski, bo podobno tańszy i pewniejszy) i wyperfumowanie się środkiem na komary (kupiony na miejscu, bo podobno tańszy i pewniejszy). Następnie spróbowaliśmy wejść na pieszy szlak Makuko, biegnący przez las aż do któregoś z mniejszych wodospadów. Niestety, już po kilkudziesięciu metrach zrezygnowaliśmy – na szlaku były głębokie kałuże i bardzo głośno zaprotestowałem że jednak nie chcę o godzinie 9 rano po raz kolejny przemoczyć swoich butów, z takim trudem wysuszonych poprzedniej nocy. Zamiast tego szlaku pojechaliśmy turystyczną kolejką wąskotorową w pobliże największego wodospadu – Garganta del Diablo. Śmiesznie wyglądała organizacja ruchu – najpierw jedzie się do środkowej stacji, wysiada z wagoników, ustawia się w kolejce i po kilku minutach na tą samą stację i ten sam peron przyjeżdża kolejny pociąg, tym razem kierujący się do stacji końcowej. Jeśli dobrze pamiętam, to w sumie jest 9 km jazdy od pierwszej do ostatniej stacji. Po drugim wyjściu z pociągu idzie się kilkanaście minut specjalnymi pomostami zbudowanymi nad rozlewiskiem rzeki (jak mówili miejscowi, mieliśmy szczęście, bo jeszcze niedawno pomosty były w remoncie i nie można było tej części wodospadów zwiedzać), aż w końcu dociera się do platformy widokowej nad Gardzielą Diabła. Dużo wody, bardzo bardzo dużo wody – wszystko to nagle spada kilkadziesiąt metrów niżej. Hipnotyzujące. Do tego tłumy turystów, każdy próbuje sobie zrobić selfie.
Powrót do stacji kolejki był ciekawszy, zobaczyliśmy po drodze dużo więcej ptaków niż godzinę wcześniej, również sporo motyli. Nie znam się ani na ptakach ani na motylach, ale nie przeszkadza mi to w ich oglądaniu kiedy mam okazję. Motyle też sobie mną nie przeszkadzały, jeden przez chwilę uparcie siedział mi na dłoni. Potem znowu kolejką, tym razem tylko do środkowej stacji, szybka przekąska (szybka, bo wszędzie, gdzie znajdują się punkty żywieniowe, czają się bandy koati próbujących zabrać jedzenie turystom), a następnie wycieczka w stronę kolejnych wodospadów. Wodospady niezmiernie malownicze, inne niż Garganta del Diablo, bo położone wśród zieleni. Przez chwilę zrobiło się pochmurno, ale dzięki temu w momencie, gdy słońce znowu się pojawiło, nagle pojawiła się tęcza w mgiełce unoszącej się nad wodospadami. Najpierw poszliśmy zobaczyć widok sponad wodospadów, a następnie dolnym szlakiem, pokazującym jak wyglądają od dołu. Dolny szlak był o tyle fajny, że po drodze udało się zobaczyć tukana zbierającego i jedzącego jagody z drzew.
Iguazu

Okazało się, że ze środkowej stacji kolejki można dojść pieszo do punktu wejścia, nieco bardziej cywilizowaną ścieżką przez las (czyt. można przejść suchą stopą), po drodze udało się jeszcze zobaczyć makaki i chyba jeszcze jakieś małpki, całkiem dużego pająka i sporo innej przyrody. Wrażenia z całego dnia niezwykle pozytywne.

Jeszcze nie wodospady, ale też mokro

Opublikowano: 30.04.2015 o 1:16 przez mat w Argentyna, Brazylia, Latanie

Po wylądowaniu w Foz do Iguacu od razu przemieściliśmy się na argentyńską stronę. Wyjechaliśmy autobusem z lotniska, po czym chcieliśmy się przesiąść w autobus jadący przez granicę. Nie udało się nam odpowiednio skutecznie złapać drugiego autobusu, ale bardzo miły taksówkarz zaproponował, że nas zawiezie do Argentyny za 13 dolarów amerykańskich. Jazda taksówką jest o tyle łatwiejsza, że nie musieliśmy samemu załatwiać formalności granicznych – kierowca wysiadł z naszymi paszportami, wrócił z pieczątkami wyjazdowymi z Brazylii, po argentyńskiej stronie bez problemów dostaliśmy tamtejsze pieczątki wjazdowe. Dalej w Puerto Iguazu chwilę zajęło nam znalezienie naszego hostelu – jest blisko dworca autobusowego, ale w bocznej uliczce, której brazylijski kierowca nie znał. Na szczęście argentyńscy taksówkarze wytłumaczyli mu drogę, więc zostaliśmy dowiezieni pod sam hostel.
Przy okazji meldowania się w hostelu spytałem o wymianę pieniędzy. W Argentynie są od pewnego czasu dwa kursy dolara – oficjalny (około 8,5 pesos za 1 USD) i dużo korzystniejszy czarnorynkowy (12,5 pesos za 1 USD), zwany dolar blue. Podobno w dużych miastach nie ma problemów z wymianą, ale w małym i nastawionym na turystów Puerto Iguazu policja przyciska śrubę. Właściciel hostelu mówił, że jeden zaufany cinkciarz miał ostatnio kilka rewizji w domu, był jeszcze pewien niewysoki Indianin, ale po prostu zniknął i nikt nie wie co się z nim stało. Ostatecznie udało nam się wymienić pieniądze po dość korzystnym kursie, ale nie było to tak łatwe jak się spodziewałem.
Wieczorem przeszliśmy się nad rzekę – w miejscu, gdzie schodzą się ze sobą rzeki Parana i Iguazu. Jest to jednocześnie trójstyk granic Argentyny, Brazylii i Paragwaju. W każdym z trzech krajów postawiono obelisk pomalowany w kolory flagi danego państwa, spod każdego obelisku widać dwa pozostałe. Rzeką kursowały promy przeprawiające się chyba na trasie z Paragwaju do Argentyny i z powrotem. W stronę miasta ciągnie się promenada wysoko na brzegu rzeki. Najciekawszy był chyba widok starego statku rzecznego zacumowanego gdzieś przy brzegu. Miał kilka pięter (pokładów?), ale widać dużo brudu i rdzy, większość okien zamalowana, chociaż w kilku wciąż było widać światło. Zachód słońca był bardzo ładny, ale zaraz nadciągnęły chmury i zaczęło się błyskać na niebie, więc do miasta wracaliśmy bardzo szybkim krokiem. Zdążyliśmy wybrać restaurację, wejść do środka i kilka minut później przeszła nad miasteczkiem silna ulewa.
Pierwotny plan był taki, żeby następnego dnia (21.04) od razu pojechać zwiedzać wodospady. Prognoza pogody była jednak niepomyślna, więc postanowiliśmy najpierw zobaczyć inne atrakcje Puerto Iguazu. Od rana było szaro i momentami mżyło, ale za to było przyjemnie chłodno. Dzień zaczęliśmy od odwiedzenia Jardin de los Picaflores, miejsca gdzie można obserwować kolibry. Trochę śmieszne miejsce, w czyimś przydomowym ogródku powieszono pojemniki z wodą z cukrem, gdzie po bokach są specjalne dystrybutory z których kolibry mogą pić tę miksturę. Pani opowiadała, że dokarmia w ten sposób kolibry od 34 lat. W ogrodzie jest kilka kwitnących drzew i od czasu do czasu kolibry zaglądały też i do prawdziwych kwiatów, ale najwyraźniej woda z cukrem jest smaczniejsza. Atrakcja typowo turystyczna – daje po prostu duże prawdopodobieństwo zobaczenia wielu kolibrów z bliska.
Następnie urządziliśmy sobie długi spacer drogą w stronę wodospadów. Najpierw odwiedziliśmy centrum Aripuca, mające na celu rozpowszechnianie wiedzy o lesie deszczowym, o Indianach Guarani (można kupić na miejscu ich rękodzieło), o tym jak od kilkudziesięciu lat człowiek niszczy przyrodę. Bardzo daje do myślenia obejrzenie mapek pokazujących zasięg lasu na pograniczu argentyńsko-brazylijsko-paragwajskim. W porównaniu ze stanem z roku 1970, dzisiaj ostała się tylko resztka, po stronie argentyńskiej. W Brazylii i Paragwaju wycięto właściwie wszystko.
W trakcie naszego zwiedzania deszcz przybrał na sile. Pomimo tego, że mieliśmy ze sobą peleryny przeciwdeszczowe, po jakimś czasie niewiele już nam pomagały, dodatkowo buty przemokły i wybrudziły się czerwonym błotem. Ziemia w okolicy jest ceglastoczerwona i widać że wszystkie samochody, dolne części budynków są regularnie ochlapywane taką papką. Wracając do Aripuca – w ramach prób poprawiania sobie humoru kupiliśmy sobie lody o smaku yerba mate. Smak ciekawy, całkiem dobry.
Ostatnim i najciekawszym elementem dnia była wizyta w Güira Oga – ośrodku zajmującym się opieką nad dzikimi zwierzętami – odebranymi kłusownikom lub handlarzom, albo rannymi w wypadkach samochodowych. Dosyć częste są też przypadki, gdy matka małych zwierząt (chyba dotyczy to różnych gatunków, na pewno niektórych małpek) jest zabijana, a młode są sprzedawane jako zwierzęta domowe. Żeby łatwiej się sprzedały, handlarze poją je alkoholem lub podają środki uspokajające, więc wyglądają na bardzo łagodne. Dopiero po jakimś czasie nowi właściciele poznają dziką naturę tych zwierząt i mają problem.
Wycieczka po Güira Oga wygląda następująco: najpierw jedzie się ponad kilometr przez las w specjalnej odkrytej przyczepce ciągniętej przez traktor (nie jest to najlepszy pomysł gdy pada, ale byliśmy już tak przemoczeni, że nie zrobiło to na nas większego wrażenia), potem razem z przewodnikiem ogląda się film i odwiedza kolejne zwierzęta, a na końcu wraca się tym samym pojazdem do bramy wejściowej. Gdyby ktoś był kiedyś w okolicy, to zdecydowanie polecam odwiedzić.

Brazylia i okolice

Opublikowano: 24.04.2015 o 5:08 przez mat w Argentyna, Brazylia, Latanie, Rękopis znaleziony w plecaku

Ostatnie dni przed urlopem minęły nadzwyczaj szybko. Kiedy kupuje się bilety w daleką podróż z wyprzedzeniem ponad trzech miesięcy, ma się wrażenie że to jeszcze mnóstwo czasu. To wrażenie się utrzymuje niebezpiecznie długo, wciąż jest lista codziennych czynności do wykonania, a podróż jest tematem zupełnie odległym. Od czasu do czasu można sobie przypomnieć żeby coś sprawdzić, może zarezerwować nocleg zaraz po przylocie, ale potem znów wraca się w codzienne sprawy. Potem nagle okazuje się że zostały ledwo dwa tygodnie do odlotu i trzeba szybko załatwiać wszystko jednocześnie – szczepienia, kupowanie przewodnika, lista rzeczy do zapakowania. Ostatnią rzeczą przed wyjściem z domu było wybranie lektury na drogę, innej niż przewodnik. Padło na Wschód Stasiuka, co zaowocowało tym, że w samolocie do Rio czytałem o tym, że autor woli Krosno od Sącza:
Wschod_Stasiuk_Krosno
Jestem teraz (20 kwietnia) w samolocie lecącym z Kurytyby do Foz do Iguacu (PR-MHQ), na wysokości 8773 m npm, z prędkością 730 km/h. Lot krótki i zbliża się ku końcowi. Byłem dzisiaj w jeszcze jednym samolocie (PR-MHR), którym przylecieliśmy z Rio do Kurytyby. Poprzednie dwa dni w Rio to głównie aklimatyzacja po przylocie z Europy (SP-LLG z Warszawy do Madrytu i dzień później EC-GLE z Madrytu do Rio). Dużo słońca, duży upał, wstępne poznawanie miasta. Zwiedzanie z dużą butelką wody i kremem do opalania pod ręką.
(tutaj przerwałem pisanie i dokończyłem 23.04 w autobusie z Puerto Iguazu do ruin San Ignacio Mini, nie uprzedzajmy jednak faktów 😉 )
Rio nie cieszy się sławą najbezpieczniejszego miasta, więc pomimo upału, trzeba próbować mieć oczy dookoła głowy. Na szczęście na razie żadnych problemów. Mieszkaliśmy w hostelu Bellas Artes w dzielnicy Santa Teresa – bardzo ładnej, ze starymi domami położonymi przy brukowanych uliczkach które wiją się po wzgórzach. Wzgórza są malownicze, ale nie ułatwiają życia – uliczki są strome, więc bardzo się cieszyliśmy, że przyjechaliśmy na miejsce taksówką z lotniska i nie musieliśmy wnosić bagażu idąc pod górę od stacji metra. Taksówka była dosyć droga, 90 reali, ale podobno taksówkarze nie lubią tam jeździć, nawet nie ze względów bezpieczeństwa, ale dlatego, że traci się wiele czasu na jazdę tymi wąskimi uliczkami. Swoją drogą, korki w piątkowy wieczór były w Rio niesamowite, dodając do tego jeszcze upał i wilgoć w powietrzu – zupełny szok po przylocie. Klimatyzacja w taksówce chodziła tak mocno, że szyby zaparowały od zewnątrz kiedy staliśmy w korku, aż kierowca musiał włączać wycieraczki.
Pierwszy pełen dzień w Rio spędziliśmy chodząc. Weszliśmy na schody (te wykładane płytkami), byliśmy pod wiaduktem-akweduktem (najpierw zbudowano go jako akwedukt, potem uruchomiono na nim tramwaj do Santa Teresa, a teraz chyba nic tam nie ma, bo od wypadku kilka lat temu cała linia tramwajowa jest w remoncie i skończyć nie mogą), zaraz potem w nowej katedrze, dalej centrum miasta, ogarnęliśmy korzystanie z metra, dzięki czemu przejechaliśmy ze stacji Uruguayana do stacji Catete, posiedzieliśmy w parku i przeszliśmy plażą, następnie wspięliśmy się na wzgórze ze starym kościółkiem koło stacji metra Gloria, zeszliśmy na dół i weszliśmy jeszcze raz na naszą ulicę w Santa Teresa. Brzmi łatwo, ale po całym dniu byłem wykończony. Jedliśmy w jednym z miejsc, gdzie sprzedają jedzenie na wagę – tak jak polecają na forach, było stosunkowo niedrogo i smacznie.
Widok z hostelu w Santa Teresa
Drugi dzień w Rio wyglądał następująco – rano Moisterio Sao Bento, potem Igreja Nossa Senhora de Candelaria (pierwszego dnia przechodziliśmy obok i był zamknięty, w niedzielę na szczęście otwierają 😉 ). Potem w metro i do stacji Botafogo, stamtąd do muzeum Indian. Spodziewaliśmy się że będzie nieco więcej do zobaczenia, ale w sumie przyjemna wizyta. Załapaliśmy się na pokazy dla dzieci z legendami plemienia Guarani (i chyba jeszcze jakiegoś..). Przed wizytą w muzeum zjedliśmy coś w knajpce na rogu, ja obejrzałem ostatnie kilkanaście kółek wyścigu F1, więc było fajnie. Zauważyłem że wszystkie punkty z jedzeniem miały włączone telewizory na transmisję zawodów – czyli nie tylko futbolem Brazylia żyje. Niestety dla Brazylijczyków, Felipe Massa musiał startować z pit-lane (jego Williams miał awarię tuż przed startem), więc udało mu się osiągnąć jedynie 10 miejsce. Drugi Brazylijczyk w stawce, Felipe Nasr, skończył zawody jeszcze dalej.
Kolejnego dnia musieliśmy bardzo wcześnie wstać – wylot wprawdzie o 9.40, ale lotnisko jest jednak dosyć daleko. Na szczęście udało się bez problemów dojechać i wsiąść do samolotu. Latanie nad Brazylią dostarcza wielu przyjemnych wrażeń. Przed samym lądowaniem w Foz do Iguacu przelatywaliśmy przez grubą warstwę chmur, w chwilach przejaśnień było widać że niedaleko leje, ale pod sam koniec wypogodziło się i Foz przywitało nas promieniami słońca.

3 grudnia

Opublikowano: 3.12.2013 o 6:01 przez mat w Latanie, Nowa Zelandia

Dzisiaj bardzo długi dzień. Obudziłem się jakieś 10h temu, przed 8 rano, dokończyłem pakowanie i przed 10 pożegnałem się z niesamowicie przyjaznymi Noeline, Heather i Rodem w Altamont Lodge w Wanaka. Potem droga do Queenstown przez Crown Range Summit Pass – najwyższą utwardzoną drogę w Nowej Zelandii. W ruchu lewostronnym też fajnie się jeździ przez góry. Za przełęczą skręt w lewo zamiast w prawo, żeby zobaczyć zabytkowy most nad rzeką Kawarau. Tutaj po raz pierwszy zaczęto komercyjnie skakać na bungee. Nie wiem, czy to pisałem, ale intensywny niebieski (a może turkusowy?) kolor górskich rzek zdecydowanie zapada w pamięć. Potem prosto na lotnisko, oddać auto, odprawić się i w drogę do Auckland. Bardzo lubię te małe lotniska, gdzie niewielki odrzutowiec, B737 czy A320 wydaje się być olbrzymi. Po starcie okrążamy Queenstown, potem poznałem że przelecieliśmy ponad Wanaka, potem jeszcze więcej Alp i w końcu widok zasłoniły chmury. A, jeszcze jedno – Air New Zealand ma bardzo fajne filmiki instruktażowe – pokazujące jak zachowywać się w razie nieprzewidzianych sytuacji. Dzisiaj trafiłem na filmik w którym występowały Elfy, Gollum i sir Peter Jackson.
Teraz siedzę na lotnisku w Auckland, mój samolot do San Francisco odlatuje za 1,5h. Przylecę na miejsce o 10.30 rano – wciąż 3 grudnia. Jeśli dobrze liczę, to ten dzień potrwa dla mnie 45 godzin!

Gdzie są antypody?

Opublikowano: 2.12.2013 o 12:06 przez mat w Nowa Zelandia, Ogólne

Byłem dzisiaj na wycieczce do doliny Rob Roy. Znowu dzień pełen wrażeń – z Wanaka jedzie się drogą w stronę Mount Aspiring, drugiej co do wysokości góry w Nowej Zelandii. W jedną stronę jest nieco ponad 50 km, z czego 30 prowadzi szutrową drogą wśród pastwisk (jak zwykle tutaj – krowy, owce i jelenie) wzdłuż rzeki Matukituki, pod koniec trasy już nawet mostków nad strumykami wpływającymi do Matukituki nie ma, trzeba przejeżdżać przez brody (po angielsku – ford). Przed każdym z nich jest znak ostrzegający przed fordem – ciekawe, ile osób szukało niebezpiecznego samochodu na drodze. Na samym końcu drogi publicznej jest parking, skąd rozpoczyna się kilka szlaków, w tym prowadzący doliną rzeki Rob Roy, wypływającej z lodowca na górze Rob Roy.
Wycieczka nie jest nadzwyczajnie długa, w jedną stronę idzie się 1,5-2h, na szczęście w dużej mierze przez las. Na szczęście, bo słońce tutaj teraz bardzo mocne jest, nie żałowałem kremu do opalania, powtarzałem co 2 godziny, a i tak zrobiłem się trochę czerwony. Pisałem wcześniej, że w samolocie do Nowej Zelandii obejrzałem film Beyond the Edge, o sir Edmundzie Hillarym – był on pokazany na zdjęciach w czapce z daszkiem z przymocowaną po bokach i z tyłu chustką, coś trochę podobnego do kepi. Bardzo spodobał mi się pomysł, więc już od kilku dni zdarza mi się zakładać coś podobnego na głowę. Pomaga o tyle, że nie martwię się o to, że oparzę sobie uszy albo szyję. Wracając do wycieczki – na początku idzie się przez pastwiska, potem taka fajna podwieszana kładka, jednocześnie może na nią wejść maksimum 10 osób, trochę się huśta przy każdym kroku, a następnie już cały czas nad dosyć burzliwą górską rzeką. Na samym końcu widać skąd tam tyle wody – wszystko wypływa z lodowców, na początku tworząc wspaniałe wodospady.
Długie spacery, nawet przerywane co chwilę robieniem zdjęć, potrafią skłonić do zastanowienia się nad dziwnymi rzeczami. Przyszedł mi do głowy temat antypodów – jak to konkretnie z nimi jest? Po powrocie do Wanaka pojeździłem nieco palcem po mapie i wnioski są z grubsza takie:
1. Ciekawe, czy jest jakaś mapa, na której byłyby zaznaczone wszędzie kontury miejsc będących po przeciwnej stronie globu. Stosunkowo łatwo jest to zrobić przy pomocy komputera, więc pewnie już ktoś na to wpadł wcześniej.
2. Mamy sporo oceanów i chyba stosunkowo rzadko się zdarza, żeby punkty po przeciwnych stronach globu były na lądzie.
3. Okolica, w której teraz jestem, ma swoje antypody z grubsza na północny zachód od półwyspu Iberyjskiego. Auckland, w którym przesiadałem się na lot krajowy, a jutro będę się przesiadać na lot do San Francisco ma swoje antypody gdzieś w płd-zach Hiszpanii.
4. Mam wrażenie, że przelatywałem tamtędy wracając z Ameryki Południowej kilka lat temu.
4. Biorąc pod uwagę powyższe, może w końcu trzeba będzie dotrzeć do Portugalii (ostatnio, kiedy próbowałem tam dolecieć, wylądowałem w Odessie), a przy okazji sprawdzić, co jest w płd-zach Hiszpanii (i czy przypadkiem nie tam dzieją się wydarzenia opisane w Rękopisie znalezionym w Saragossie).
Wieczorem, kiedy już byłem z powrotem w Wanaka, postanowiłem umyć wypożyczone auto – zabrudziło się podczas deszczu kilka dni temu, zebrało dużo owadów na maskę i przednią szybę, trochę głupio takie brudne oddawać. Spytałem się Roda, czy wie, gdzie tutaj mają myjnię samochodową. Okazało się, że jest na jednej ze stacji benzynowych, ale zaproponował, że jeśli chcę, to mogę po prostu wziąć wąż ogrodowy, szczotkę i umyć auto samemu. W ten sposób bez ruszania się z miejsca i wydawania kasy na myjnię auto doprowadziłem do względnej czystości.

Wanaka

Opublikowano: 1.12.2013 o 12:29 przez mat w Nowa Zelandia, Rower
Tags:

Chciałbym napisać coś w skrócie, ale pewnie znowu wyjdzie jak zawsze..
Wanaka na pierwszy rzut oka może przypominać Polańczyk – jest jezioro, są góry, droga wijąca się wzdłuż brzegu, sama miejscowość nastawiona głównie na turystów. Problem z tym, że góry, zwłaszcza na horyzoncie, zdecydowanie wyższe. To może w takim razie bardziej przypomina Montreux? Pod pewnymi względami jest bliżej, nawet mają w okolicy Wanaka winnice, ale nie ma ani kasyna, ani wysokich, eleganckich hoteli – jest deptak nad jeziorem, niewielka przystań, przyjemne knajpki. Żeby skomplikować jeszcze trochę, zaraz za Wanaka jest trochę płaskiej przestrzeni, więc mają tam i lotnisko.
W piątek prognoza pogody nie była zbyt zachęcająca, więc postanowiłem się pokręcić po najbliższej okolicy. Fajnie zorganizowany jest tutaj dojazd do miejsc takich jak ścieżki przyrodnicze, szlaki krajoznawcze, punkty widokowe – są tam parkingi, oznakowane przy głównej drodze, najpierw jest znak, że dana atrakcja będzie za 300 metrów po lewej albo po prawej. Na parkingach oczywiście głównie auta turystów, w tym sporo niewielkich busów przerobionych na auta kempingowe. Można takie wypożyczyć, nawet nad tym się zastanawiałem, z jednej strony daje to większą dowolność w planowaniu trasy, z drugiej – wcale nie wychodzi specjalnie taniej, niby koszty noclegu będą niższe, ale bus gorzej się prowadzi i więcej pali, poza tym tego typu pdoróżowanie chyba bardziej izoluje od otoczenia, mniejsza szansa spotkać i porozmawiać z miejscowymi.
Zaparkowałem przy samym początku Mount Iron Track – ścieżki prowadzącej na wzgórze położone najbliżej Wanaka. Część trasy prowadzi przez prywatne tereny – właściciele pozwalają przechodzić, ale działki są okolone mniej więcej metrowej wysokości ogrodzeniem z drutu. W miejscu, gdzie szlak je przekracza, nie ma furtek, za to zbudowane są drewniane schodki, dzięki którym można przejść dalej. Na szczycie wzgórza trochę widoków na okolice Wanaka, porobiłem trochę zdjęć, ale zerwał się dość silny wiatr i momentami siąpiło, więc poszedłem w dół. Można zrobić pętlę naokoło wzgórza, więc nie musiałem powtarzać trasy, którą wchodziłem. Na samym dole deszcz rozpadał się na dobre – dobiegłem do auta i pojechałem do Narodowego Muzeum Transportu i Zabawek.
Muzeum znajduje się blisko lotniska, zajmuje 4 hangary i sporo miejsca pomiędzy nimi. Być może kiedyś poświęcę mu oddzielny wpis, mają bardzo bogate zbiory – samoloty, setki samochodów, motocykle i przeróżne zabawki – ekspozycję można oglądać godzinami. Ponieważ przyjechałem na miejsce 45 minut przed zamknięciem muzeum, bardzo miła pani powiedziała że z tym samym biletem mogę w razie czego dokończyć zwiedzanie w którymś z kolejnych dni. Faktycznie, podjechałem tam następnego dnia rano i udało mi się z grubsza wszystko obejrzeć. Z ciekawych eksponatów mają MiG 21 odkupionego z polskich sił zbrojnych na początku lat 90., mają też An-2 kupione na Litwie, również na początku lat 90. Podobno Antek przyleciał z Litwy do Nowej Zelandii o własnych siłach. Nie widziałem polskich samochodów, ale bardzo zdziwiłem się widząc kilka czechosłowackich motocykli Jawa. Dziadek miał bardzo dawno temu Jawę i mam wrażenie, że mają tam bardzo podobną.
Sobota dopiero się rozpoczęła, po południu wybrałem się na Roy’s Peak, szczyt położony bezpośrednio nad jeziorem. Tutaj już dużo konkretniejsze podejście – przewodnik mówi, że 1100 metrów różnicy wysokości. Pierwsza połowa drogi również prowadzi przez prywatne tereny, idzie się razem z pasącymi się krowami (na dole) i owcami (zdecydowanie wyżej). Ciężko opisać widoki – jeziora, w oddali zaśnieżone szczyty górskie, im później, tym ładniej oświetlone niskim słońcem. Podczas podejścia dosyć mocno wiało, nawet przeszła bokiem jakaś chmura. Zdziwiło mnie to, że niewiele osób spotkanych na szlaku szło z kijami. Na szczyt wszedłem chyba jako ostatnia osoba w sobotę, na dół zszedłem przed 21 (wciąż jasno jest o tej porze), schodząc nie spotkałem ani jednego człowieka.
Sobota była dosyć intensywna, wieczorem wsiadłem w auto i pojechałem w nieoświetlone miejsce robić zdjęcia nocnemu niebu. Statyw chyba zdał test bardzo dobrze, trochę gorzej ze mną, gwiazd było tyle, że wcale nie jestem przekonany, że to, co wydaje mi się być krzyżem południa, faktycznie nim jest.
Niedzielę potraktowałem wypoczynkowo, po południu pożyczyłem rower i pojechałem szlakiem przez miasto, a następnie przez marinę, i dalej wzdłuż brzegu. Rod mówił, że cały ten szlak pieszo-rowerowy ma 90 kilometrów. Moja trasa była zdecydowanie krótsza, ale widoki – znowu niesamowite. Do tego jeszcze zapach kwitnących kwiatów – bardzo przyjemna wycieczka rowerowa jak na początek grudnia!
Jutro planuję pojechać wzdłuż Mt. Aspiring Road, na końcu drogi przejść się przez Rob Roy Valley track, jeśli dobrze pójdzie (pogoda ma byc bardzo dobra), to zobaczę z bliska wyższe góry (Mt. Aspiring) oraz lodowiec.

Antypody

Opublikowano: 28.11.2013 o 12:38 przez mat w Latanie, Nowa Zelandia

Podobno dobrze zapisywać wrażenia – bo bardzo łatwo zapomnieć. Przyleciałem dwa dni temu z San Francisco do Nowej Zelandii. W ten sposób wymazałem sobie z życiorysu 25 listopada 2013 – wsiadłem w samolot wieczorem, 24 listopada, a po 13 godzinach lotu wylądowałem rano, 26 listopada. W samolocie, chyba jeszcze w niedzielę wieczór, obejrzałem fabularyzowany dokument o pierwszym wejściu na Mount Everest. Dawno temu czytałem książkę Tenzinga, jakieś 10 lat temu udało mi być na odczycie Sir Edmunda Hillary’ego w Warszawie – patrzyłem na kolorowe zdjęcia prezentowane w filmie i od razu też widziałem starszego pana opowiadającego o tych samych wydarzeniach.
Auckland przywitało mnie mżawką, pobiegałem sobie z terminalu międzynarodowego do krajowego z dużym plecakiem i resztą rzeczy (po przylocie trzeba odebrać bagaż i przejść kontrolę fitosanitarną), co i tak wiele nie pomogło, nie zdążyłem na swój samolot do Queenstown. Na szczęście miłe panie stwierdziły że to przez to, że lot z San Francisco się spóźnił, więc bez problemu poleciałem następnym, trzy godziny później. Lot z północy na południe Nowej Zelandii podobno potrafi być bardziej malowniczy, kiedy jest mniej chmur, ale nie narzekam – udało mi się zobaczyć kilka dolin, trochę wybrzeża, a nawet któreś ze szczytów Alp Południowych przebiły się przez chmury. Lądowanie w Queenstown jest bardzo ciekawym przeżyciem – lotnisko umieszczone jest pomiędzy dwoma jeziorami, a do lądowania podchodzi się lecąc wzdłuż doliny. Przez dłuższą chwilę (przynajmniej takie miałem wrażenie) leci się mając po obydwu stronach samolotu zbocza gór, samo lotnisko malutkie, bardziej pasujące do małych, kilkumiejscowych samolotów, a nie do B737. Z samolotu wychodzi się na płytę lotniska, a potem idzie się dalej do terminalu.
Tego samego dnia musiałem dojechać do Te Anau, mniej więcej 170 km od Queenstown, gdzie miałem zarezerwowane dwie noce. Droga niesamowita (jak większość dróg, którymi na razie tutaj jechałem), najpierw prowadzi wzdłuż jeziora wśród gór. Zatrzymałem się na jednym z pierwszych punktów widokowych – słońce bardzo wysoko, dosyć chłodny wiatr momentami przynoszący zapach kwitnących kwiatów, a do tego widok na krajobrazy z Władcy Pierścieni. Dalej wzdłuż drogi sporo pastwisk (głównie owce, ale widać że hodują tam też i krowy, oraz czasem widziałem za dużo wyższym płotem coś, co przypominało jelenie), czasem jakieś jezioro. W Te Anau nocleg, szybko poszedłem spać zmęczony po przebytej drodze. Następnego dnia rano pobudka przed 7, tak żeby w miarę szybko wyjechać w dalszą drogę do fiordu Milford Sound. Kolejna niesamowita droga przez góry, las deszczowy, inne rośliny, inne zapachy, inne odgłosy ptaków, nawet inne ptaki, w tym górskie papugi Kea. Przed samym Milford przejeżdża się przez tunel Homera (niestety nie jest on nazwany na cześć poety, dziewiętnastowieczny pomysłodawca zbudowania tunelu się tak nazywał), przy czym przed tunelem trzeba czekać na zmianę świateł – ruch odbywa się wahadłowo. Po drodze tyle razy zatrzymywałem się na zdjęcia, że ledwo zdążyłem na mój rejs – zwłaszcza że dopiero na miejscu zorientowałem się, że od parkingu trzeba jeszcze 10 minut iść do przystani.
Rejs trwał chyba niecałe 2 godziny, opłynęliśmy cały fiord, zobaczyłem Morze Tasmana, foki, wodospady. Akurat była bardzo ładna pogoda, co rzadko się tam zdarza, przez rok spada tam blisko 7 metrów deszczu na metr kwadratowy. W przewodniku piszą, że podczas deszczu jest tam też bardzo ładnie, jest dużo więcej wodospadów spływających ze zboczy gór schodzących do wody – ale kiedy nie padało, przynajmniej widziałem czubki gór, a wodospadów kilka też było. Do jednego z nich podpłynęliśmy na tyle blisko, że można było odbyć zimny, intensywny prysznic. Na statku spotkałem kilka osób z Polski, w drodze na wesele w Australii, więc przy okazji odwiedzili wyspy Fiji i Nową Zelandię. Trochę się zdziwili, kiedy pod koniec rejsu odezwałem się do nich po polsku.
Do Te Anau wracałem już jadąc nieco spokojniej, mogąc się zatrzymać w kolejnych miejscach po drodze. Z ciekawostek – część mostów wzdłuż drogi jest bardzo wąska, jednokierunkowa, po minięciu wąskiego gardła bardzo się przydają strzałki namalowane na drodze, mówiące po której stronie jechać. Na początku chciałem z przyzwyczajenia wrócić na prawą stronę drogi, a nie na obowiązującą w Nowej Zelandii lewą. Poza tym do ruchu lewostronnego można się przyzwyczaić, fajnie jest na początku po prostu jechać za kimś (zwłaszcza na skrzyżowaniach, w szczególności na rondach jest to bardzo przydatne). Nauczyłem się już wyprzedzać – na szczęście ruch na południowej wyspie jest niewielki, więc rzadko kiedy jedzie coś z przeciwka. Skrzynię biegów wypożyczone auto ma automatyczną, trochę to pomaga, chociaż myślę że teraz już bym sobie poradził z normalną zmianą biegów.
Dzisiaj rano pojechałem z Te Anau do Manapouri, nad kolejne jezioro. Bardzo ładne miejsce, przy okazji jest to też elektrownia wodna, zapewniająca chyba 25% zapotrzebowania Nowej Zelandii na energię elektryczną. Co ciekawe – nie spiętrzono dodatkowo wody (chociaż były takie plany), elektrownia działa zachowując naturalny poziom wody w jeziorze. Nad jeziorem spotkałem starszego pana, który opowiedział trochę historii miejscowości (jego pradziadowie zbudowali pierwszy budynek w Manapouri), nie mówiąc o historii jego własnego rodu Murrell – jego przodkowie pochodzili ze Skandynawii, w 1066 roku byli w Normandii, skąd z Wilhelmem Zdobywcą trafili na Wyspy Brytyjskie.
Z Manapouri nieco okręzną drogą pojechałem z powrotem do Queenstown – tym razem bardzo spokojnie, zwiedzając, przy okazji starając się oszczędzać paliwo. Przez ostatnie dwa dni (około 450 km) zużycie wyniosło około 6,5 l/100 km – całkiem nieźle jak na dziesięcioletniego Nissana Sunny. Obok lotniska jest supermarket, tam zakupy (w tym pięciopak płyt Chrisa Rea za w sumie 20 dolarów NZ – bardzo mi się przyda w aucie, bo radio działa tak sobie w górach, kabla do podłączenia mp3 lub telefonu nie ma gdzie przypiąć, zostają CD). Odwiedziłem jeszcze Arrowtown, dawne miasto poszukiwaczy złota, a na koniec dojechałem przez kolejną piękną drogę przez góry do Wanaka. Ośrodek wypoczynkowy Altamont Lounge prowadzą przemili starsi państwo, jest czysto, wszystko jest świetnie zorganizowane, chętnie pomogą z wyborem – czy gdzieś się przejść, a może przejechać na rowerze. W lodówce mam półkę podpisaną numerem pokoju, dodatkowo mam też tak samo opisaną szafkę w kuchni na rzeczy, które nie potrzebują schłodzenia. Co do roweru – usłyszałem że normalnie pobierają opłatę za wypożyczenie, ale może dla „nice young man” uda się pożyczyć bezkosztowo 🙂

Chrzciny

Opublikowano: 10.06.2011 o 1:01 przez mat w Ogólne, Polska

Odwiedziłem koleżankę na Śląsku niedawno. Górny Śląsk znam bardzo słabo, głównie z jazdy tramwajem z dworca PKP w Katowicach w stronę Chorzowa. Na granicy tych miast leży Stadion Śląski, gdzie obejrzałem spektakl Irlandia – Polska (czyli koncert U2). W tym roku nieco się pozmieniało, mianowicie ani nie można spotkać w okolicy U2, dworca kolejowego właściwie też nie ma (budują nowy). Stadion chyba jest nadal, ale wydaje mi się, że nie jest po drodze do Mysłowic, gdzie Agnieszka mieszka. Swoją drogą, samo przemieszczanie się po Śląsku jest bardzo ciekawym przeżyciem, co chwila się wjeżdża do innej miejscowości, kawałek się jedzie drogą szybkiego ruchu, potem przez las, nieco dalej wąska i dziurawa uliczka z jednotorową linią tramwajową, trochę wiaduktów kolejowych, szyby kopalniane, wieś, plaża, jezioro i tak w kółko..
Kluczowym punktem programu (dowiedziałem się o tym niedługo przed wyjazdem) był chrzest – i to nie na Śląsku, tylko w Zagłębiu – żeby nie było zbyt łatwo, w dwóch miastach (sakrament w kościele w Czeladzi, przyjęcie w mieszkaniu w Sosnowcu). Himilsbach napisał kiedyś opowiadanie Chrzciny, m.in. wyjaśniające jak może pojawić się data urodzin 31 listopada, oraz to, że niektórzy mogą mieć dwie matki chrzestne:

Badowska klepała pacierze jak z płatka, aż przyjemnie było posłuchać, za to z Dzikim był kłopot, nie umiał żadnej modlitwy i Mańka za niego musiała się modlić. Wyszło na to, że przed Bogiem miałem aż dwie chrzestne matki, to znaczy jedną matkę normalnie i ojca w spódnicy z wydatnym biustem i zaokrąglonymi biodrami.

Tutaj obyło się bez takich problemów, matka chrzestna jedna, ojciec chrzestny też jeden, ksiądz z fryzurą jak Król Lew, a bohater dnia, czyli młody Wojciech, był najbardziej eleganckim mężczyzną w okolicy – jasne sztruksowe spodnie, biała koszula, mucha (taka na wstążce, sam wiązałem, a przynajmniej próbowałem mu ją zawiązać, w końcu babcia pokazała jak to się robi, a ja tylko próbowałem młodego czymś zająć, żeby się zbytnio nie wiercił w trakcie ubierania) – nieźle jak na niemowlaka!
Po powrocie z kościoła Wojtek dostał kilka naprawdę fajnych prezentów: bączek, jakieś auto, trochę innych zabawek, oraz krzesełko do karmienia – drewniane, pomalowane lakierem bezbarwnym, a tak w ogóle to zabytkowe (bo z lat 80.) – prawie takie samo jak to, w którym ja byłem karmiony (moje było czerwone).
Do Mysłowic (Śląsk) wraca się z Sosnowca (Zagłębie) przejeżdżając przez most cudów (bo wjeżdża się na rowerze, a zjeżdża na kole) na rzece Przemszy. Z ciekawostek, w okolicy jest trójkąt trzech cesarzy, czyli miejsce, gdzie stykały się granice trzech zaborów.
Mysłowice, poza spacerem na most, widziałem głównie z okien mieszkania i zza szyby samochodu, poza tym byłem wywożony do Katowic, zarówno aby pozwiedzać (w szczególności Nikiszowiec), przejść się po knajpach przy Mariackiej, jak i poobcować ze sztuką. Sztuka nazywa się Cholonek, wystawiana jest przez teatr Korez, a aktorzy grają po śląsku. Polecam, zwłaszcza jeśli ma się obok tłumaczkę która co trudniejsze wyrazy przełoży ze śląskiego na nasze.
Wycieczkę na Śląsk i do Zagłębia też polecam, zwłaszcza samemu sobie – w końcu nie udało mi się zwiedzić muzeum kopalni węgla w Zabrzu, więc jest powód żeby pojechać jeszcze raz i zgłębić tajemnice natury: